Określenie "największa wśród wysp Polinezji Francuskiej" posiada 1 hasło. Inne określenia o tym samym znaczeniu to największa wyspa Polinezji Francuskiej; wyspa Polinezji Francuskiej; wyspa w Polinezji Francuskiej; największa wyspa w Polinezji; znana wyspa w Polinezji Francuskiej; słynna wyspa w Polinezji Francuskiej; wśród wysp; wyspa w Polinezji; największa z Wysp na Wietrze.
grupa wysp wulkanicznych na Oceanie Atlantyckim: Bahamas: Bahamy, wyspiarskie państwo na Oceanie Atlantyckim: los: grupa wysp w Gwinei na Oceanie Atlantyckim: Cat: wyspa na Oceanie Atlantyckim, w archipelagu Bahamów: Tidra: wyspa na Oceanie Atlantyckim u wybrzeży Afryki: Bermudy: terytorium zależne Wielkiej Brytanii na Oceanie Atlantyckim
wyspy na Pacyfiku ★★★ MOLUKI: wyspy korzenne ★★★★★ RIUKIU: wyspy między Kiusiu a Tajwanem ★★★ SAFONA: słynna poetka gr. z wyspy Lesbos ★★★ BALEARY: wyspy z Minorką, Majorką ★★★ BERMUDY: wyspy na Atlantyku, należą do Wlk. Brytanii ★★★ HEBRYDY: wyspy na płn-zachód od Szkocji ★★★ MARIANY: wyspy
Tłumaczenie hasła "grupa wysp" na węgierski . szigetcsoport jest tłumaczeniem "grupa wysp" na węgierski. Przykładowe przetłumaczone zdanie: Na przykład około 80 000 mieszkańców Kiribati, grupy wysp na Pacyfiku, mówi po gilbertańsku. ↔ A Csendes-óceánon például van egy szigetcsoport, amelyet Kiribatinak neveznek, és körülbelül 80 000 ember él ott, akik kiribati nyelven
dzejdi. BAHAMY. archipelag blisko Florydy. ★★★. ? kuzyn mewy. Lista rozwiązań dla określenia archipelag atlantycki z krzyżówki.
Wyspy Brytyjskie (ang. The British Isles) – archipelag wysp na północno-wschodnim Atlantyku, położona na zachód od kontynentalnej Europy. Największe wyspy i grupy wysp: Wielka Brytania, Irlandia, Hebrydy, Szetlandy, Orkady, Wyspa Man, Wight, Anglesey, Arran, Bute oraz Wyspy Scilly. Łączna powierzchnia 315.134 km². Wyspy Brytyjskie wchodzą w skład terytoriów dwóch państw
izQO. Madera to wyspa wiecznej wiosny i rajski ogród wypełniony mnóstwem kwiatów, który fascynuje unikalną roślinnością oraz ciepłym, łagodnym klimatem. Jej skaliste czarne wybrzeże i atlantyckie fale, które z grzmotem rozbijają się o przybrzeżne skały nie zachęcają do kąpieli w oceanie. Natomiast osobom, które szukają obcowania z naturą w czasie górskich eskapad, Madera chętnie odsłania swoje piękno. Rozpoczęła się piąta godzina lotu gdy z letargu wyrwało mnie nagłe uczucie duszności i można rzec gorąca. Nieco zdziwiona i zaciekawiona jednocześnie wyjrzałam przez szybę, choć z racji później godziny nie dało się dostrzec nic poza całkowitą ciemnością rozświetlaną przez światła pozycyjne samolotu. Tymczasem załoga przekazuje informację, że rozpoczyna podejście do lądowania, wszyscy mają wrócić na swoje miejsca i zapiąć pasy. Lądowanie na oceanie Spoglądam w okno ponownie i usilnie staram się wypatrzeć na horyzoncie jakiś szczegół ale wciąż bezskutecznie. Więc, przepraszam bardzo, ale gdzie szanowna załoga zamierza lądować? Po chwili wszystko się wyjaśnia gdyż, w końcu można dostrzec jakieś światła, ale bynajmniej nie są to widoczne gdzieś w oddali tzw. „światła wyspy”. Bardzo wyraźnie można rozpoznać latarnie wzdłuż ulicy, przejeżdżające samochody… Nagły wstrząs oznaczający zetknięcie się kół samolotu z płytą lotniska sygnalizuje, że już jesteśmy na miejscu – wszystko to trochę zaskakujące, gdyż przebiegło niezwykle szybko. Port lotniczy na portugalskiej wyspie Madera jest niemalże przyczepiony do jednej ze skalnych ścian i podczas podchodzenia do lądowania można odnieść wrażenie, że wyłania się praktycznie z oceanu. W rzeczywistości pas startowy jest oparty na konstrukcji złożonej z 180 wielkich, betonowych filarów, z czego część pasa (ok. 200 metrów) jest położona nad wodą poza „obrysem” wyspy. Jeszcze nie tak dawno, pod koniec ubiegłego wieku, płyta lotniska na Maderze była jednym z najkrótszych lądowisk przeznaczonych dla samolotów pasażerskich w Europie (przynależność Madery do Europy jest tutaj traktowana umownie), jednak w 2000 roku zapadła decyzja o jego przedłużeniu, co pozwoliło zwiększyć bezpieczeństwo lotniska. Po wyjściu z samolotu, okazuje się, że na zewnątrz panuje bardzo przyjemna pogoda i choć stanowi miłą odmianę od zimnej i deszczowej jesieni w Polsce, to jednak pierwsze wrażenie brzmi: „trochę duszno”. Niemniej jednak aklimatyzujemy się błyskawicznie i po odebraniu bagaży udajemy się w stronę hotelu. Celem jest miejscowość Caniço de Baixo oddalona od lotniska o jakieś 8 kilometrów. Stolica wyspy – Funchal – znajduje się nieco dalej, w odległości ok. 20 kilometrów od portu lotniczego, który, nawiasem mówiąc, zlokalizowany jest w niewielkiej miejscowości Santa Catarina. Trasę pokonujemy autostradą Via Rapida w ciągu około 15 minut. Jedziemy autobusem, którego kierowca całkiem nieźle się rozpędził (w końcu to jedyny “hajłej” na wyspie), momentami mamy wrażenie jakby kilka milimetrów dzieliło nas od kolizji, ale jak pokażą kolejne dni pobytu, taki żywiołowy styl jazdy jest na wyspie powszechny. Nie chodzi o to, że pełno tutaj tzw. „piratów drogowych”, bynajmniej. Tutejsi kierowcy, przyzwyczajeni do mniej lub bardziej wąskich, niemal zawsze krętych i bez przerwy opadających lub wznoszących się ulic i uliczek, są bardzo pewni tego co robią na drodze i naprawdę są w tym dobrzy. Ukształtowanie terenu i kręte górskie drogi nie pozostawiają miejsca na jakąkolwiek pomyłkę. Można by rzecz, że w grze zostają tylko najlepsi. Już od pierwszych chwil zdumiewa nas istniejąca na wyspie sieć nowoczesnych i odważnie zaprojektowanych dróg, tuneli i mostów. Za każdym razem gdy poruszaliśmy się po bardziej stromych fragmentach dróg nie mogłam wyjść z podziwu dla ludzi, którzy zdołali stworzyć te drogi w tak trudnym, górzystym terenie, gdzie jedynym miejscowym materiałem budowlanym jest bazalt. Po tej krótkiej choć emocjonującej podróży docieramy późnym wieczorem do hotelu, w którym dane nam będzie spędzić kolejne 14 nocy. Hotel okazuje się przyjemny, zaś największą jego zaletą jest ciekawe położenie na klifie, co zapewnia nam ładny widok na ocean. Nasza baza wypadowa – Caniço de Baixo – to niewielka miejscowość znajdująca się na południu wyspy, około 12 kilometrów od Funchal. Dzięki kameralnej atmosferze, z czasem miejscowość ta stała się ulubionym kierunkiem podróży turystów – głównie z Niemiec (a jakże by inaczej ;). Zawsze pod górkę Mimo, że Madera ma zaledwie 57 kilometrów długości i 22 kilometry szerokości to jej wulkaniczne pochodzenie i górzysty charakter sprawia, że piechurzy nie mogą narzekać na nudę. Wyspa jest wierzchołkiem podwodnej góry, której część wystająca ponad powierzchnię stromo schodzi do oceanu. W najwyższym punkcie posiada 1861 metrów (Pico Ruivo), zaś pod powierzchnią pozostaje jeszcze ponad 4000 metrów. Ukształtowanie wyspy ciekawie podsumował poznany kilka dni później lokalny przewodnik, rodowity Maderyjczyk, który stwierdził, że jedynym płaskim miejscem na wyspie jest lotnisko. Nie jest to oczywiście do końca prawdą, gdyż na wyspie można znaleźć boiska i pola golfowe, ale jego słowa dobrze oddają to, jak wyspa de facto wygląda. Madera to świetne miejsce dla osób, które zamiast wygrzewania się na plaży wolą aktywnie spędzić urlop. Nie da się jednak ukryć, że znaczne różnice w poziomie i duża ilość wzniesień sprawia, że dotarcie gdziekolwiek na piechotę nie należy do trywialnych. Pewnie dlatego podczas naszych codziennych spacerów mijaliśmy niewiele osób zwiedzających wyspę na własnych nogach. Dodatkowym utrudnieniem był często brak chodnika czy choćby czegoś, co można nazwać poboczem. Niejednokrotnie zmuszeni byliśmy do wędrowania środkiem wąskiej ulicy. Na takiej drodze z trudem wymijają się dwa samochody, więc niektóre odcinki są tylko pozornie bezpieczne. Jak jednak szybko zdążyliśmy się przekonać tutaj się po prostu tak chodzi. Zresztą piesi są na wyspie traktowani wyjątkowo. Gdy podejmujemy próbę przejścia przez ulicę to bez znaczenia czy robimy to w towarzystwie „zebry” czy też nie, ku naszemu zaskoczeniu wszyscy kierowcy zatrzymują się bez wahania. Nie to co u nas, gdzie na widok pieszego przy lub na zebrze kierowcy reagują przeważnie nerwowym chichotem i zdecydowanym wdepnięciem „gazu”. Chcąc udać się zaledwie do marketu zlokalizowanego w pobliskiej miejscowości Caniço (górne, stare miasto), oddalonej od Caniço de Baixo (dolne miasto) zaledwie kilka kilometrów, ale położonej w połowie stromego wzgórza, musieliśmy przyzwoicie się namęczyć. Takie spacery potrafią wywołać negatywne odczucia co do posiadanej kondycji – zwłaszcza jeśli jest się przyzwyczajonym do spędzania na co dzień czasu na raczej płaskim terenie (nie mówiąc już o „przetracaniu” go za biurkiem). Mieszkańcy muszą być z pewnością bardziej do tego przyzwyczajeni. W końcu jakby nie patrzeć w jedną stronę zawsze mają pod górkę. Rajski ogród i diabelskie plaże Podczas pierwszych spacerów i zaznajamiania się z miejscową fauną i florą szybko przekonaliśmy się, że określanie Madery „rajskim ogrodem pływającym po wodach oceanu” nie jest jedynie chwytem marketingowym. Potwierdzają to nieustannie i wszędzie kwitnące rośliny. Wszystko dzięki żyznej wulkanicznej ziemi i łagodnemu subtropikalnemu klimatowi wyspy, który powoduje bujny wzrost roślin. Co krok mijamy różnokolorowe hibiskusy, pomarańczowe strelicje zwane też rajskim ptakiem, będące zresztą symbolem Madery, jak również zielone kwiaty bananowca, czyli po prostu banany. Już pierwszego dnia mamy też okazję poznać niezliczoną ilość kotów i małych jaszczurek. Jaszczurki w ekspresowym tempie schodzą z drogi i chowają się między wszechobecnymi na wyspie kamieniami, zaś koty podchodzą i łaszą się do nas. Po upływie kilku dni każdy kot mieszkający w Caniço de Baixo ma już nadane przez nas imię. Na szczęście nie są tak do końca bezdomne, bo każdy jest codziennie dokarmiany przez miejscowych. Zamiast polowania mogą więc wygrzewać się na słońcu przy szumie fal. A szumowi temu towarzyszą zawsze odgłosy kamieni, które poruszane przez fale staczają się po stromym brzegu. Wulkaniczne pochodzenie wyspy sprawia, że plaże na Maderze składają się prawie wyłącznie z czarnych kamieni. Najlepiej oddają to słowa wspomnianego już wcześniej znajomego przewodnika, który wytłumaczył nam, że „plaży na Maderze jest sporo tylko średnica piasku trochę jest większa niż w innych miejscach”. Kolor kolorem, ale średnica „piasku” jest dosyć mało „plażowa”. Dlatego też niektórzy mieszkańcy Madery i przyjezdni udają się promami na oddaloną o 70 kilometrów, drugą co do wielkości wyspę archipelagu – Porto Santo, która oferuje dziewięciokilometrową plażę z łagodnym zejściem do morza. Nie oznacza to jednak, że kąpiel na Maderze jest niemożliwa – trzeba tylko nastawić się na spacerowanie po piasku o wspomnianej nietypowej średnicy. Podczas wędrówki z Caniço de Baixo do Punta Garajau odkryliśmy przypadkiem całkiem przyjemną plażę Cristo Rio Beach stanowiącą część Rezerwatu Morskiego. Punta Garajau to punkt widokowy na klifowym przylądku, gdzie umieszczono posąg Cristo Rei przedstawiający postać Chrystusa podobną do tej, która dominuje w Brazylii nad Rio de Janeiro. Jest to świetne miejsce do podziwiania panoramy Funchal – stolicy wyspy. Aby dotrzeć na plażę Cristo Rio Beach z punktu widokowego można zjechać kolejką albo zejść około 2 kilometry krętą drogą (my wybieramy oczywiście ten drugi sposób). Plaża jest typowa dla Madery, więc siedzenie na kamieniach raczej komfortowe nie jest nie wspominając o chodzeniu boso (ała!). Mimo to nie daję za wygraną i docieram do brzegu, aby zrealizować swoje postanowienie wykąpania się w Atlantyku. Funchal od fucho… oraz inne warzywa i owoce Po zwiedzeniu okolic Caniço de Baixo wyruszamy na podbój stolicy wyspy. Funchal to największy port, ośrodek turystyczny i kulturalny wyspy. Miasto położone jest na południowym wybrzeżu Madery, w zatoce otoczonej zielonymi wzgórzami. Mieszka w nim prawie połowa ze wszystkich 250 tys. mieszkańców Madery. Kierowca autobusu w ekspresowym tempie dociera do miasta i zatrzymuje się przy nadbrzeżnej promenadzie Avenida do Mar. Spacer po stolicy rozpoczynamy od głównej ulicy – Avenida Arriaga. Naprzeciwko budynku Banco de Portugal znajduje się pomnik portugalskiego żeglarza Joao Gonçalves Zarco, który w 1418 roku odkrył wyspę. Zarco należał do portugalskiej szlachty żydowskiego pochodzenia i służył na dworze księcia Henryka Żeglarza. W 1421 Zarco założył miasto Funchal. Nazwa stolicy pochodzi od kopru (po portugalsku ‘funcho’), który w znacznej ilości występował wówczas na tym obszarze. Funchal nazywane często “małą Lizboną” utrzymane jest w południowym stylu. Spacerujemy po wąskich uliczkach miasta, podziwiamy zabudowania utrzymane w spójnej, szaro-białej kolorystyce oraz zieleń, która znajduje się na każdym kroku. Największe wrażenie robią jednak chodniki – praktycznie wszystkie wyłożone szarymi i białymi płytkami ułożonymi w fantazyjne wzory. To ponownie skłania mnie do refleksji na temat ilości pracy, jaką włożono w stworzenie miasta o tak niezwykłym charakterze. Wąskimi uliczkami dochodzimy do Praça do Municipio, głównego skweru Funchal, gdzie z szaro-białego placu podziwiamy budynek ratusza utrzymany oczywiście w podobnej kolorystyce. Oczywiście ta spójność jest lekko zachwiana w nowszych dzielnicach gdzie wybudowane zostały hotele i nowoczesne osiedla, ale nie zmienia to faktu, że „monochromatyczne” elementy nadają stolicy ciekawego charakteru. Jedną z większych atrakcji stolicy jest targ miejski Mercado dos Lavradores położony w centrum Sona Velha (Starego Miasta). Wokół targu skupia się życie wielu mieszkańców. Przed wejściem do dwupoziomowego budynku kobiety ubrane w tradycyjne maderskie stroje stoją z ogromnymi koszami pełnymi kwiatów. Kwiaciarki w pasiastych spódnicach, czerwonych kamizelkach i ciemnogranatowych czapeczkach wspaniale komponują się z orchideami, strelicjami, storczykami. Targ Mercado dos Lavradores to centrum handlu egzotycznymi owocami, warzywami, rybami, kwiatami oraz wyrobami z wikliny. W środku jest raczej tłoczno i gwarno, ale trzeba przyznać, że to wspaniałe miejsce na zakupy. Duże wrażenie robi ogrom świeżych i oryginalnych produktów takich jak krzyżówki różnych owoców np. marakuja + ananas, marakuja + brzoskwinia itp. Jeden ze sprzedawców częstuje mnie marakują, więc nie odmawiam sobie tej przyjemności. Na niższym poziomie znajduje się targ rybny, na którym można zakupić ośmiornice, krewetki, kraby, małże oraz rozmaite ryby, w tym espadę (inaczej pałasz atlantycki). Ów osobnik nie jest rybą zbyt urodziwą – wyglądem przypomina węgorza, ma do 1,5 m długości, jest czarna, bez łusek i posiada ogromne, wyłupiaste oczy, ale… jest niezwykle smaczna, delikatna i soczysta :). Ten lokalny przysmak, który często gościł w naszym menu podczas pobytu na wyspie, żyje na głębokości 800-1000 metrów, a występuje tylko w okolicach Madery i w Japonii. Pierwszy łyk Madery Przy okazji zwiedzania Funchal odwiedzamy skład win św. Franciszka – Adegas de São Francisco (dawniej budynki te należały do zakonu Franciszkanów). Główny cel to poznanie cieszącego się światową sławą wina o nazwie madera. Po zapoznaniu się z winiarnią i metodami produkcji popularnego trunku wstępujemy na poczęstunek do zlokalizowanego przy wejściu sklepu The Old Blandy Wine Shop. Lokal ma nastrojowe wnętrze, drewniane ściany wypełnione są szeregami butelek na półkach, zaś na podłodze stoją ogromne beczki, przy których można zasiąść i skosztować wybranego trunku. Sprzedawczyni podaje nam na spróbowanie kilka kieliszków wypełnionych różnymi rodzajami madery. Wino o miodowo-karmelowej barwie okazuje się naprawdę smaczne – słodkie, mocne, wyraziste. Na etykietach madery widnieją zawsze informacje dotyczące jej odmiany i jakości. Istnieją cztery podstawowe odmiany tego wina: Sercial (o barwie jasnozłotej, wytrawne), Vredelho (o barwie bursztynowej, półwytrwane), Boal (jasnobrązowe wino deserowe) oraz Malvasia (najardziej słodkie i aromatyczne, o wyrazistym smaku i zapachu). Trunki dzielone są także według jakości czyli okresu zbiorów. Wino oznaczone jako Finest posiada minimum trzy lata, wino pięcioletnie oznaczone są napisem Reserve, dziesięcioletnie to Special Reserve, piętnastoletnie to Extra Reserve. Naturalnie im wino było dłużej przechowywane, tym jest lepsze i droższe. Zachęceni wybornym smakiem kupujemy butelkę 10-letniego półsłodkiego (to smakowało nam najbardziej) wina madera. Uszczupla to nasz budżet o 30 EUR (w 2009 roku), ale na specjalną okazję będzie jak znalazł. Wino marki madera można zakupić na wyspie w wielu miejscach, a gdyby ktoś zostawił zakupy na ostatnią chwilę to na lotnisku będzie miał jeszcze ku temu sposobność (przy czym należy pamiętać, że marża też jest „lotniskowa”). Ogólnie na Maderze nietrudno o degustację jak i zakup różnych trunków (głownie win i likierów). Alkohol okazuje się także najlepszą pamiątką lub prezentem z pobytu na wyspie jeśli kogoś nie przekonują popularne tutaj ręcznie robione koszyki lub koronki. Powstanie wina o tak oryginalnym smaku jest dziełem przypadku. W średniowieczu marynarze zabierali wino z Madery na długie wyprawy, ponieważ uprzyjemniało im podróż i uważane było za skuteczny środek przeciwko szkorbutowi. Portugalscy żeglarze z czasem doszli do wniosku, że wino, które zostawało po zakończeniu wyprawy smakowało jeszcze lepiej. W ten sposób odkryto, że pod wpływem wysokiej temperatury madera zyskuje na aromacie i wartości. Od tego czasu producenci wina zaczęli składować maderę w beczkach na gorących od słońca poddaszach swoich domów. Dzisiaj proces ten polega na trzymaniu wina (po uprzedniej fermentacji i wzmocnieniu) w dębowych beczkach w temperaturze powyżej 40°C przez kilka miesięcy. Zwiedzanie najważniejszych miejsc w Funchal kończymy spokojnym spacerem wzdłuż mariny. Przy porcie stoją jachty, łodzie i olbrzymie statki wycieczkowe. Można usiąść przy deptaku ciągnącym się wzdłuż Avenida do Mar i obserwować życie miasta albo odwiedzić jedną z licznie występujących w tym miejscu restauracji i barów z przysmakami pochodzącymi prosto z oceanu. Espetada i fado, czyli maderskie przysmaki i rozrywki Degustację wina mamy już za sobą, więc teraz pora skosztować miejscowych dań. W tym celu udajemy się na kolację do restauracji A Seta, która specjalizuje się w regionalnej kuchni. Miejsce zlokalizowane jest na górskim zboczu w połowie drogi z Funchal do miejscowości Monte. Jest to przytulna tawerna o rustykalnym, przytulnym wystroju, w którym dominują drewniane meble w tym charakterystyczne długie stoły, przy których wspólnie biesiadują goście restauracji. Na początek uczty kelnerzy stawiają na stołach ciepłe pieczywo czosnkowe “bolo do caco”. Okrągły, chrupiący chlebek (z mąki i ziemniaków, pieczony na drewnie) przekrojony jest na kilka części i podawany w towarzystwie miseczek, w których znajduje się masło z pietruszką i czosnkiem. Niby prosta, ale przepyszna przystawka zwłaszcza, gdy chlebek (zgodnie ze wskazówkami obsługi) spożywa się ciepły. Następnie na haczykach znajdujących się nad stołami kelnerzy zawieszają specjalne długie szpikulce z espetadą – nasze danie główne. Espetada to kawałki wołowiny, które naciera sie czosnkiem oraz ziołami a następnie nadziewa na aromatyczny patyk z drewna laurowego lub dziko rosnącego wawrzynu. Tak przygotowane wołowe szaszłyki tradycyjnie piecze się nad rozżarzonym drewnem. Po tym jak to oryginalne danie główne zawisło nad naszym stołem kelnerzy zaczynają rozkładać na talerzach gości pieczone ziemniaki z przyprawami oraz sałatki. Kawałki wołowiny z podwieszonych nad stołem długich szpikulców należy delikatnie ściągać widelcem na swój talerz. Czynność ta stanowi niemałe wyzwanie, a jednocześnie jest dość zabawna, gdyż trzeba uważać, aby spadający z góry kawałek mięsa nie odbił się od talerza i nie wpadł na którąś z osób siedzących nieopodal. Dreszczyk emocji i radość, gdy upragniony kawałek mięsa szczęśliwie spada we właściwe miejsce sprawia, że trudno nie docenić smaku espetady, która jest naprawdę przepyszna – soczysta, wyrazista, odpowiednio doprawiona i podpieczona! Posiłek miło nas zaskoczył, ponieważ kuchnia maderska mimo, że jest uznawana za zdrową i naturalną to jednak unika stosowania wielu przypraw. Ja preferuję dania pikantne, a za mięsem ogólnie nie przepadam, ale espetada bardzo mi smakowała. Oczywiście na każdym stole znajduje się pod dostatkiem madery, ale tym razem wytrawnej. Na sam koniec uczty otrzymujemy jeszcze typową portugalską „małą czarną” oraz deser. W trakcie posiłku rozmawiamy z innymi gośćmi tawerny, gdyż restauracja jest wypełniona po brzegi. Dodatkowo wieczór urozmaica występ lokalnej śpiewaczki (krążyła plotka że to najlepsza albo jedna z najlepszych artystek na wyspie), która donośnym głosem prezentuje kilka portugalskich pieśni w stylu fado w towarzystwie trzech panów wtórujących jej na instrumentach. Nazwa „fado” pochodzi od słowa „los”, zaś w skrócie jest to melodyjna opowieść (często improwizowana) o nieszczęśliwej miłości. Po występie śpiewaczki na środek sali wychodzi zespół folklorystyczny złożony z kilku muzyków, tancerek i tancerzy w różnym przedziale wiekowym. Przy pełnych energii i optymizmu dźwiękach wykonują typowy taniec ludowy zwany Ponta do Sol. Nawiązuje on do ciężkiej pracy niewolników, którzy byli przetrzymywani w miejscowości o tej nazwie na samym początku kolonizacji wyspy. Tancerze i tancerki obracają się w kręgu z pochylonymi głowami, wykonują drobne kroki, co wygląda trochę tak, jakby związano im stopy, a gesty ich rąk kojarzą się z wykonywaniem fizycznej pracy. Taniec jest specyficzny, ale muzyka mi się podoba i pasuje do klimatu tego miejsca. Mimo, że oboje z mężem nie przepadamy za imprezami w tym stylu, to sympatyczny i optymistyczny nastrój jaki zapanował w tym miejscu bardzo nam się spodobał. Było nam tym bardziej miło, że była to rocznica naszego ślubu, a ja poczułam się tak, jakby cała sala świętowała ten dzień razem z nami. Zachód wyspy – najwyższy klif, jedyny płaskowyż Kolejne dni pobytu decydujemy się przeznaczyć na zwiedzenie kolejno zachodniej, wschodniej i centralnej części wyspy. Wiemy, że każda z nich może się pochwalić wieloma różnymi atrakcjami i charakteryzuje się odmiennym krajobrazem, więc pragniemy przekonać się, który rejon zrobi na nas największe wrażenie. I tak pewnego poranka wyruszamy z miejscowości Caniço de Baixo na zachód wyspy. Pierwszym przystankiem na naszej drodze jest „piękny, bardzo ładny” (a jakże by inaczej) klif Cabo Girão o wysokości 580m. To podobno najwyższy klif w Europie (nie licząc fiordów Norwegii) chociaż spotkałam się z różnymi opiniami na ten temat. Tak samo umowne jest przypisywanie Madery do Europy (głównie przez to, że jest to portugalska wyspa), bo tak w zasadzie Madera podobnie jak “Kanary” jest wyspą afrykańską. Nie zmienia to faktu, że widok ze skały prawie pionowo spadającej w dół do oceanu jest imponujący. Zerkając w dół urwiska można dostrzec u stóp klifu niewielki obszar ziemi uprawnej zwany Fajãs. Wcześniej można się było dostać do niego tylko łodzią, ale w 2003 została zainstalowana kolejka linowa ułatwiająca rolnikom łatwiejszy dostęp do uprawy. Podczas przejazdu podziwiamy górskie krajobrazy. Większość domów położonych jest na stromych zboczach, często w dość niedużej odległości od siebie tak więc sąsiad z domu powyżej ma widok na sam dach położonego poniżej budynku. Pozytywna jest panująca na wyspie spójność budownictwa – większość domów ma białe ściany, dachy wyłożone pomarańczową dachówką oraz drewniane, zielone okiennice. Dzięki temu mimo bardzo dużego zagęszczenia budynków krajobraz sprawia wrażenie w miarę uporządkowanego. Przy domach znajdują się tzw. tarasy, które na stromych stokach pozwalają mieszkańcom posiadać pola uprawne. Kolejnym przystankiem jest typowa rybacka wioska Ribeira Brava na południowo-zachodnim wybrzeżu wyspy. Nazwa miejscowości (Dzika rzeka) nawiązuje do rzeki przez nią przepływającej, której wody, podczas mocnego deszczu w górach, z impetem spływają w dół do morza. Dwa miesiące po naszej wizycie Dzika rzeka ukazała mieszkańcom swoje prawdziwe oblicze. W wyniku nawałnicy, która rozpoczęła się w lutym 2010 roku, zginęło 45 osób. Powodzie i lawiny ziemne uszkodziły1/5 całej sieci drogowej na wyspie i zniszczyły 500 pojazdów. Najbardziej ucierpiało południowe wybrzeże wyspy – stolica Madery oraz pobliskie Ribeira Brava. Spacer po mieście rozpoczynamy wzdłuż promenady, gdzie znajdują się liczne restauracje, bary i sklepy z pamiątkami, następnie mijamy kościół św. Benedykta (São Bento) wybudowany w stylu charakterystycznym dla tego rodzaju budowli na wyspie, a na koniec z deptaka ciągnącego się wzdłuż wybrzeża schodzimy na piaszczystą, czarną plażę z drewnianymi kładkami i słomianymi parasolami. Naszą wycieczkę kontynuujemy przez jedyny na Maderze płaskowyż Paul da Serra. Na wysokości 1400 m nagle otwiera się przed nami porośnięta trawą równina, o zupełnie innym charakterze niż to wszystko co widzieliśmy dotychczas na wyspie. Wrzosowisko obejmujące powierzchnię około stu kilometrów kwadratowych stanowi odpoczynek od górzystego terenu Madery. Zatrzymujemy się na chwilę, aby móc podziwiać znajdujące się wokół zielone doliny i góry, a następnie wyruszamy w kierunku nadmorskiego miasteczka Madalena do Mar. Dogodne położenie tej miejscowości i jej klimat sprawia, ze znajduje się tutaj największa plantacja bananów na wyspie. Droga wiodąca przez położone na zboczach gór pola bananowców prowadzi nas do Porto Moniz. Atrakcją miejscowości są naturalnie uformowane baseny skalne. Dzięki morskim falom, które z impetem przelewają się przez zapory skalne, woda w basenach ulega naturalnej wymianie. Ocean jest tego dnia zbyt wzburzony, więc kąpać się nie można, ale mamy czas na krótki spacer wzdłuż wybrzeża i podziwianie mnóstwa sterczących z morza ostrych skał wulkanicznych. W Porto Moniz znajduje się też jedyne na Maderze lądowisko dla helikopterów. Po dotarciu na północ wyspy odwiedzamy malownicze miasteczko São Vincente, w którym wybieramy się na obiad do restauracji Quebra Mar zlokalizowanej w okrągłym budynku z dużymi oknami i wspaniałym widokiem na morze. Lokal wyglądający z pozoru zwyczajnie okazuje się być dość oryginalnym miejscem. Podczas oczekiwania na posiłek zauważamy, że nasz stolik zmienił delikatnie swoje położenie, a widok stał się ładniejszy. Podłoga restauracji powoli, prawie niezauważalnie obraca się wokół własnej osi, co sprawia, że każdy z gości siedzących przy stole ma możliwość rozkoszowania się widokiem na ocean, więc nikt nie jest poszkodowany. Na obiad oczywiście, a jakże by inaczej – espada. Posiłek standardowo okazuje się jak na mój gust za mało doprawiony, ale i tak jest smaczny zwłaszcza, że na stole stoi madera. Po obiedzie wyruszamy zwiedzić znajdujące się w São Vincente Groty Świętego Wincentego (Grutas de Sao Vicente) – podziemne tunele, którymi płynęła lawa w czasie kształtowania się wyspy. Spacerując wąskimi korytarzami podziwiamy podziemne jeziora z krystalicznie czystą wodą oraz ciekawie uformowane ściany i sufity. Na zakończenie w multimedialnym Centrum Wulkanicznym (Centro do Vulcanismo) oglądamy film o procesach wulkanicznych, które doprowadziły do powstania Madery. Wschód wyspy – najstarsze domki i kraniec wyspy Zwiedzanie wschodniej części wyspy rozpoczynamy od wizyty w Ogrodzie Botanicznym Jardim Botanico zlokalizowanym w Funchal. Największe wrażenie robi centralna część ogrodu utrzymana w stylu francuskim, w której kwiaty ułożone w rozmaite wzory tworzą kolorowe dywany. Z tej części ogrodu można podziwiać widok na panoramę stolicy. W ogrodzie spotykamy orchidee, kamelie, opuncje figowe i oczywiście strelicje królewskie (zwane też rajskim ptakiem) – symbol Madery. Dodatkową atrakcję stanowi niewielka ptaszarnia – Jardim dos Loiros (ogród ptaków tropikalnych), którą zamieszkują przede wszystkim rozmaitej wielkości papugi. Nie mogłam się napatrzeć na przytulone do siebie papużki nierozłączki. Najważniejszym punktem naszego programu był wjazd na szczyt Pico de Arieiro (trzeci co do wielkości na Maderze) znajdujący się na wysokość 1818 m Podczas podróży na górę doświadcza się dużych zmian w różnicy wysokości – startujemy z poziomu morza, wznosimy się wysoko, po czym ponownie zjeżdżamy w dół. Wraz ze zmianą wysokości zmienia się pogoda i klimat. Im wyżej, tym jest chłodniej, bardziej wietrznie, częściej pada deszcz, czasami występuje też gęsta mgła zasłaniająca wierzchołki gór. W ciągu kilkudziesięciominutowego wjazdu na szczyt temperatura otoczenia spadła z około 25 do 5 stopni. Na szczęście po wjechaniu na szczyt Pico de Arieiro mimo chłodu i silnego wiatru niebo było przejrzyste i mogliśmy podziwiać panoramę okolicznych gór w całej okazałości. Gdy wysiedliśmy z autobusu, poczułam orzeźwiający chłód i zobaczyłam wystające z chmur wierzchołki szczytów, płynące obłoki, piękne formacje górskie i doliny, od razu poprawiło mi się samopoczucie. Na szczycie Pico de Arieiro nie tak dawno znajdowało się schronisko, ale zostało zamknięte w poczet stworzenia w tym miejscu stacji radarowej NATO. Z parkingu i dużej platformy widokowej można podziwiać okoliczne szczyty lub rozpocząć wycieczkę górską, zwieńczoną zdobyciem najwyższego z nich – Pico Ruivo (1862 m Wyprawę w góry mieliśmy jednak zaplanowaną na inny dzień, więc ruszyliśmy dalej na północ wyspy w kierunku miejscowości Santana. Po drodze zatrzymujemy się jeszcze we wsi Ribeiro Frio (nazwa oznacza „zimna rzeka”), która słynie z hodowli pstrąga tęczowego. Spacerujemy po wąskich ścieżkach znajdujących się wokół zbiorników, w których pływają ryby podzielone według swojej wielkości. Ribeiro Frio jest popularnym miejscem startowym dla wielu pieszych wycieczek, więc po obejrzeniu farmy wyruszamy na krótki spacer wzdłuż levad czyli kanałów nawadniających. Na wyspie składającej się niemal wyłącznie ze wzgórz każdy dom stoi na jakimś stoku. Na wzniesieniach mieszkańcy utworzyli więc tarasy, aby móc uprawiać ziemię i hodować bydło. Aby doprowadzić do swoich upraw wodę górzysty teren Madery utkany został złożoną siecią levad. Dzięki nim w każdy zakątek wyspy dostarczana jest woda z gór. Levady powstały w czasach pierwszych portugalskich kolonizatorów. Ich budowę rozpoczęli w XV wieku sprowadzeni z Afryki niewolnicy, którzy ręcznie wykuwali kanały w bazalcie. System levad zbierających wodę ze źródeł wysoko w górach liczy dziś 2500 km. Do dziś nie straciły podstawowego znaczenia. Wzdłuż kanałów zbudowano chodniczki służące ich utrzymaniu, które umożliwiają pracę opiekunom levad, którzy dbają o przepustowość strug i naprawianie szkód. Dzisiaj dróżki te służą również wędrowcom. Wzdłuż kanałów powstało wiele tras trekkingowych oraz spacerowych o zróżnicowanej trudności. Nasz spacer biegnie jedną z najstarszych levad, która nie jest już używana. Po drodze mijamy wiele drzew laurowych, oglądamy paprocie, mchy, porosty i wsłuchujemy się w świergot ptaków. Spacer zaprowadza nas do punktu widokowego Balcões. Następnie kierujemy się dalej na północ wyspy do miejscowości Santana. Po drodze delektujemy się widokiem na położoną poniżej miejscowość Porto da Cruz i panoramę Penha d’Aguia – Orlej Skały wznoszącą się nad wioską Faial. Orla Skała to wysoka, płaska bryła skalna, która wyrasta z morza na wysokość 590 metrów. Do miejscowości Santana przybywamy natomiast w celu zobaczenia niewielkiego skansenu tradycyjnych dla lokalnej kultury zabudowań mieszkalnych. Skansen okazuje się mniejszy niż się spodziewaliśmy, gdyż składa się raptem z trzech domków. Oglądamy z bliska trójkątne, białe chatki z sięgającymi do ziemi dachami z belek w kształcie litery „A” pokrytymi strzechą. Pomalowane w kontrastujących kolorach budynki ciekawie prezentują się w otoczeniu zielonego, przyozdobionego kwiatami, skromnego podwórka. W środku jednego z domków spotykamy starszą panią sprzedającą wyroby z wikliny, koronki i inne typowe maderskie pamiątki. Z Santany wyruszamy na wschodni kraniec wyspy czyli przylądek Ponta de São Lourenço (Św. Wawrzyńca) stanowiący rezerwat przyrody. Ten klifowy, niepowtarzalny krajobraz z niebywałymi formami skalnymi to moim zdaniem jeden z ładniejszych punktów widokowych na wyspie. Z półwyspu kierujemy się na południe i docieramy w okolice Machico – pierwszej stolicy Madery i drugiego najbardziej zaludnionego miasteczka na wyspie. Miejsce to znane jest też z drugiej na Maderze sztucznie przygotowanej, piaszczystej plaży (pierwsza znajduje się w miejscowości Calheta), na którą piasek został specjalnie przywieziony z Maroka. Centrum – najładniejszy ogród i najlepsze trunki Zwiedzanie centralnej części wyspy rozpoczynamy od dotarcia do stolicy. W Funchal kupujemy bilety na przejazd kolejką linową do miejscowości Monte położonej 500 metrów wyżej. Z okien kabiny obserwujemy panoramę miasta – port, wąskie uliczki, pomarańczowe dachy zabudowań i okoliczne doliny. Po kilku minutach docieramy na wzgórze Monte, na którym znajduje się Ogród Tropikalny (Monte Palace Tropical Garden). Ponieważ na górze wita nas ulewa zwiedzanie rozpoczynamy od dwóch muzeów. W jednym oglądamy afrykańskie rzeźby, zaś w drugim wystawę minerałów z różnych części świata. Gdy deszcz odrobinę ustaje wyruszamy na spacer po ogrodach kierując się wzdłuż wysokiego muru, którym otoczony jest ogród. Mur ozdabiają biało-niebieskie azulejos ułożone we wzory, z których można odczytać historię Portugalii i przypatrzeć się dawnym krajobrazom Madery. Założone w XVIII wieku pałacowe ogrody Monte zachwycają nie tylko bogactwem zebranych z całego świata egzotycznych roślin. José Manuel Rodrigues Berardo – właściciel ogrodu – zauroczony kulturą Chin i Japonii ozdobił ogród licznymi motywami w stylu orientalnym. Przy wejściu do ogrodu mijamy duży, stary zegar oraz armię pomalowanych na kolorowo chińczyków, znaczy posągów. Co chwila z gęstej zieleni wyłaniają się kolejne niespodzianki – różnej wielkości budowle w stylu japońskim, kamienne i brązowe posągi, latarnie, niewielkie fontanny. Spacerujemy po wąskich, ozdobionych kafelkami chodnikach, przechodzimy przez pomalowane na czerwono, ozdobne mostki. Ważną funkcję dekoracyjną odgrywa również wszechobecna woda w postaci mniejszych i większych wodospadów oraz strumyczków, do których wpuszczone zostały ryby. Mimo pogody, która tego dnia była wyjątkowo mało życzliwa to właśnie ogród w Monte podobał nam się najbardziej spośród tych, które udało nam się odwiedzić podczas pobytu na wyspie. W Monte oglądamy również białą fasadę dziewiętnastowiecznego kościoła Nossa Senhora do Monte. Do świątyni z dwoma bliźniaczymi wieżami prowadzą 74 szerokie schody. Ten kościół to szczególne miejsce dla mieszkańców Funchal. Przechowuje się tu bowiem figurkę Madonny z Monte, patronki Madery. W środku znajduje się również grobowiec Karola I Habsburga, ostatniego monarchy Austro-Węgier, który zmarł na Maderze w 1922 r. U stóp kościoła dostrzegamy niecodzienny widok – na jezdni stoi kilkanaście dużych wiklinowo-drewnianych sań, a obok nich mężczyźni w białych koszulach i słomianych kapeluszach zapraszają do zajęcia miejsc. Takimi dwuosobowymi saniami zwanymi toboganem można zjechać ze wzgórza Monte na sam dół prosto do Funchal. Sanie wyplatane z wikliny na drewnianych płozach nie jadą wydzielonym torem, lecz po wyślizganym asfalcie zwykłymi wąskimi uliczkami. Mężczyźni popychają sanie lub hamują butami wyposażonymi w specjalne podeszwy. Ten nietypowy środek transportu to bynajmniej nie jest wymysł mający uatrakcyjnić pobyt turystom, ale dawny tradycyjny środek lokomocji stosowany w Funchal przez kupców, którzy w ten sposób mogli szybko dostać się do portu, gdy przypływały do niego statki z towarem. Spod kościoła kierujemy się pieszo w dół wzgórza i docieramy do małego, sympatycznego rynku w Monte. W jesiennej scenerii jego stare zabudowania wyglądają niezwykle ładnie i tajemniczo. Z tego miejsca wyruszamy dalej w głąb wyspy w celu odwiedzenia ustronnej wioski zwanej Doliną Zakonnic (Curral das Freiras). Z punktu widokowego Eira do Serrado znajdującego się na wysokości 1095 metrów rozciąga się widok na położoną w dolinie wioskę i otaczającą ją góry. Pierwotna nazwa doliny to Curral da Serra (górska zagroda). Na przełomie XV i XVI w. Madera była częstym celem wypraw francuskich piratów. Zakonnice z klasztoru Santa Clara w Funchal uciekające przed piratami znalazły schronienie właśnie na dnie głębokiej doliny Curral da Serra, która zapewniła im idealne schronienie – zwłaszcza, że jest to jedno z niewielu miejsc na wyspie, którego nie można zobaczyć od morza. Od tamtej pory miejsce jest znane pod nazwą „Curral das Freiras“ – „Dolina zakonnic“. Życie mieszkańców doliny opiera się na rolnictwie oraz gastronomii. Miejsce słynie z produktów wytwarzanych z miejscowych jadalnych kasztanów – przede wszystkim likierów, ale również wypieków i zup. Podcząwszy od 1980 roku obchodzi się tutaj 1 listopada festiwal kasztanów (“Festa da Castanha”). Wszystkich tych specjałów można skosztować w miejscowych lokalach, co niezwłocznie i my czynimy. Na głównym skwerze miasteczka Curral das Freiras zostajemy zaproszeni do niewielkiego sklepu na degustację lokalnych specjalności, a są nimi likier kasztanowy (castanha) oraz wypieki z kasztanów. Próbujemy również likierów o smaku cytryny, aloesu oraz marakui, z których ten ostatni smakował mi najbardziej. Po rozgrzewającej degustacji kierujemy się do niewielkiej rybackiej wioski Camara do Lobos – około 7 kilometrów od centrum Funchal. W tej miejscowości mieszkał odkrywca Madery. Kapitan Zarco nazwał ją prawdopodobnie Camara de Lobos (focza kryjówka), od wielkich stad tych zwierząt, które przed ludźmi chroniły się tutaj pod skalnymi urwiskami. Najsłynniejszym gościem i wielbicielem Camary de Lobos był Winston Churchill (brytyjski polityk, mówca, strateg, pisarz i historyk, laureat literackiej Nagrody Nobla), który przebywał tu w połowie XX wieku. Oczarowany miejscowym krajobrazem i znakomitym winem, uwiecznił miasto i jego okolice na wielu swoich obrazach, czym zyskał serce obywateli. Malarska twórczość brytyjskiego premiera ukazuje wioskę w formie, jaka już niestety przeminęła, bardziej kameralnej, o specyficznym rybackim klimacie. Wioska jest głównym ośrodkiem rybołówstwa czarnych, głębinowych ryb espada – tradycyjnego przysmaku na Maderze. Słynie też z produkcji produkcji wina, gdyż znajduje się tutaj większość winnic oraz trunku o nazwie poncha, powstałego na bazie rumu z trzciny cukrowej, miodu i soku z cytryny. Poncha jest mocna, słodka i smaczna, a co ciekawe znana jest jako „lek na wszelkie dolegliwości”. Spragnieni degustacji mają więc w Camara do Lobos możliwość odwiedzenia kolejnej winiarni. W pomieszczeniu wypełnionymi drewnianymi beczkami czekają na gości trzy beczki z kranikami, z których odwiedzający do niewielkich kieliszków mogą nalać sobie wybranego rodzaju madery. Relaks wśród kwiatów Ostatnie dni pobytu spędzamy na spacerach, wędrówkach, trekkingu i delektowaniu się roślinnością oraz krajobrazami. Odwiedzamy trzeci popularny ogród Madery – Quinta do Palheiro Ferreiro. W tym celu docieramy do centrum Funchal, aby tam przesiąść się w odpowiedni autobus. Zaskakujący jest porządek panujący na przystankach – nikomu się nie spieszy, żadnych oznak niecierpliwości, kolejne osoby spokojnie zajmują kolejne miejsca w kolejce biegnącej wzdłuż krawężnika. Być może wpływ na to ma zgoła odmienny sposób podróżowania komunikacją miejską niż to ma miejsce chociażby w Polsce. Autobusy jeżdżą tutaj raczej rzadko (choć zależy od linii), a przystanki zwłaszcza poza stolicą to często tylko tabliczka przymocowana do słupa przy drodze, przy której rzadko można znaleźć skrawek chodnika. Do autobusu nie wpychamy się kto pierwszy ten lepszy, ale wchodzimy po kolei tylko jednym wejściem obok kierowcy, gdyż każda osoba po przekroczeniu progu autobusu zobowiązana jest zbliżyć swój bilet do automatycznego kontrolera. Elegancko ubrani w garnitury kierowcy mkną przez kolejne zaułki, a jeśli nadarzy się okazja do rozmowy z kolegą albo z pasażerem to chętnie z tego korzystają. Trzeba przyznać, że punktualność w pojawianiu się na przystankach autobusowych to podstawa jeśli chce się w ten sposób zwiedzać wyspę. Alternatywnych połączeń tutaj nie ma, więc długość naszej wycieczki jest ograniczona godzinami znajdującymi się na rozkładzie (który w dodatku jest mało intuicyjny). Po dotarciu na miejsce od razu weryfikujemy na przystanku godzinę powrotu i rozpoczynamy spacer po ogrodzie. Miejsce to jest często określane Blandy’s Garden, gdyż od 1885 roku jest w posiadaniu rodziny o tym nazwisku. Ogród może się poszczycić wieloma wspaniałymi roślinami egzotycznymi, ogólnie całość prezentuje się ciekawie. Rozmaitych kwiatów jest tutaj zdecydowanie więcej niż w poprzednich dwóch odwiedzonych przez nas ogrodach, więc jest to miejsce idealne dla miłośników roślin. Oczywiście ogród ten podobnie jak inne podobne miejsca na Maderze najlepiej odwiedzać późną wiosną, gdy wszystko kwitnie i pachnie w całej okazałości. Najbardziej oryginalną częścią ogrodu wydał mi się Ogród Dam z krzewami poprzycinanymi w fantazyjne kształty (na przykład pawice wysiadujące jaja lub też jaja w kieliszkach). Spacer kończymy wędrówką ścieżką o nazwie Camellia Avenue, która prowadzi do punktu widokowego, z którego widać położone poniżej Funchal. Na dachu Madery Nasz cel zdobycia na Pico Ruivo – położonego na wysokości 1862 m najwyższego szczytu Madery i trzeciej najwyższej góry Portugalii wyznaczamy sobie na jeden z ostatnich dni pobytu na wyspie. Już na samym wstępie wybór ten wydaje się być jednak nie najszczęśliwszy. Kierowca vana transportującego nas z Caniço de Baixo ku centrum wyspy nie kryje obaw związanych z pogodą, która średnio dzisiaj dopisuje. Na koniec wyraża swój podziw dla osób, które tego dnia zdecydowały się na uczestnictwo w trekkingu, po czym życzy wszystkim powodzenia i odjeżdża. Trochę to kiepsko rokuje. Uzbrajamy się w grubsze ubranie i niezbędne akcesoria. Na grzbiety zarzucamy kurtki przeciwdeszczowe, a w plecaki wkładamy latarki i ruszamy. Szlakiem prowadzącym przez trzy najwyższe szczyty Madery idziemy zdobyć najwyższy z nich. Nasza trasa o nazwie „Tres Picos” prowadzi przez trzy góry Madery – Pico do Arieiro, Pico das Torres (drugi najwyższy szczyt na Maderze położony jest mi wysokości 1851 metrów) i Pico Ruivo. Kierowca miał rację. Warunki panujące na szlaku trochę nas zniechęcają. Słońce tego dnia wyraźnie nie ma ochoty towarzyszyć nam w podróży, czego nie można niestety powiedzieć o wietrze, który zwłaszcza na otwartych przestrzeniach jest bardzo dokuczliwy. Góry zakryte są unoszącymi się nisko chmurami, więc powoli żegnamy się z nadzieją zobaczenia czegokolwiek ze szczytu Pico Ruivo. Po drodze widoki również są raczej monotonne, gdyż cały czas otaczają nas chmury, a pod nami nie widać nic poza bielą. Można by rzec, że przez całą drogę bujaliśmy w obłokach. Ruch na szlaku jest znikomy. Mijamy tylko jedną grupę miłośników górskich wędrówek, którzy tempo marszu i uśmiech na twarzy wskazuje, że muszą być bardziej przyzwyczajeni do takich niesprzyjających warunków pogodowych. Pokonujemy kolejne wzniesienia i ścieżki, jak również kilka tuneli. Dobrze, że mamy latarki, bo w środku jest ciemno, bardzo mokro, a ściany są wąskie i chropowate. Szlak prowadzi niekiedy bardzo wąskimi ścieżkami wzdłuż których poprowadzone są linki sprawiające, że przepaść znajdująca się poniżej wydaje się odrobinę mniej groźna. Sama trasa nie jest specjalnie trudna, większość pokonuje się ścieżkami wyłożonymi kawałkami bazaltu, czasami zdarzają się ostrzejsze podejścia. Zdecydowanie największym utrudnieniem jest tego dnia pogoda. Po kilku godzinach takiej wędrówki docieramy do zlokalizowanego pod szczytem schroniska, a następnie pokonujemy ostatni odcinek trasy, aby wejść na sam wierzchołek najwyższego wzniesienia. Zmęczenie spacerem przy mało sprzyjającej pogodzie robi swoje, więc wejście na sam szczyt po zboczu wyłożonym kamiennymi schodami jest trudniejsze niż mogło by się zdawać. Sam szczyt to 3 platformy, na największej centralnej znajduje się kamienny monument, przy którym odpoczywamy i robimy pamiątkowe zdjęcia. Na szczycie wieje silny wiatr, kropi deszcz, a widoczność jest mocno ograniczona. Ale jest przynajmniej satysfakcja z wejścia na szczyt. Po zejściu ze szczytu z powrotem udajemy się do schroniska, aby się nieco ogrzać. W środku spotykamy kilkanaście ogrzewających się osób i jednego bardzo towarzyskiego kota. Miejsca wolnego brak, więc kupujemy tylko pamiątkową pocztówkę z Pico Ruivo i prosimy o pieczątkę na dowód znalezienia się na dachu Madery. Wyspa Drewna Na wyspie składającej się niemal wyłącznie ze wzgórz każdy dom stoi na jakimś stoku. Na wzniesieniach mieszkańcy utworzyli więc tarasy, aby móc uprawiać trzcinę cukrową, bananowce, kwiaty, zboże i hodować bydło. Aby doprowadzić do swoich upraw wodę górzysty teren Madery utkany został złożoną siecią kanałów nawadniających – levad. Dzięki nim w każdy zakątek wyspy dostarczana jest woda z gór. Levady powstały w czasach pierwszych portugalskich kolonizatorów. Ich budowę rozpoczęli w XV wieku sprowadzeni z Afryki niewolnicy, którzy ręcznie wykuwali kanały w bazalcie. System levad zbierających wodę ze źródeł wysoko w górach liczy dziś 2500 km. Do dziś nie straciły podstawowego znaczenia. Wzdłuż kanałów zbudowano chodniczki służące ich utrzymaniu, które umożliwiają pracę opiekunom levad, którzy dbają o przepustowość strug i naprawianie szkód. Dzisiaj dróżki te służą również turystom. Wzdłuż kanałów powstało wiele szlaków o zróżnicowanej trudności. Na sam koniec pobytu wybieramy się na wycieczkę jedną z takich tras. Wędrówka prowadzi wzdłuż wąskich kanalików które wiją się wśród wzgórz porośniętych soczystą zielenią. Idziemy uważnie gęsiego i wsłuchujemy się w szum źródlanej wody, która spokojnie płynie w kanałach. Nie jest stromo, bo levady mają stałe nachylenie, ale wędrówka i tak dostarcza niezapomnianych wrażeń. Spacer po wąskich ścieżkach wymaga ostrożności. Przy bardziej wąskich odcinkach momentami serce zaczyna mocniej bić. Co pewien czas mijamy małe wodospady i jeziorka. Po drodze można spotkać różne znane zioła na przykład miętę lub oregano, ale najwięcej rośnie tu wawrzynu. Levadas prowadzą przez całe zagajniki Laurissilva – drzew laurowych, które wpisano w 1999 r. wpisano je na Listę Światowego Dziedzictwa Kulturalnego i Przyrodniczego UNESCO. Odgrywają ważną rolę w gospodarce, gdyż dzięki bezustannej kondensacji pary wodnej stanowią jedno ze źródeł słodkiej wody na wyspie. W miejscu lasów laurowych został utworzony w 1982 r. Park Naturalny Madery, który obejmuje aż dwie trzecie wyspy. Dawniej takie zielone, gęste, podzwrotnikowe lasy pokrywały całą wyspę. Dlatego żeglarze, którzy po raz pierwszy zobaczyli Maderę nazwali ją Ilha da Madeira czyli Wyspa Drewna. Uwaga na zawrót głowy Madera to wyspa wiecznej wiosny i rajski ogród wypełniony mnóstwem kwiatów, który fascynuje unikalną roślinnością i ciepłym, łagodnym klimatem. Ten wspaniały skrawek lądu zagubiony wśród oceanu u północnych wybrzeży Afryki potrafi być także niebezpieczny, o czym w 2010 roku wielu jej mieszkańców mogło się niestety przekonać, gdy wyspa została nawiedzona przez powodzie i lawiny błotne. Jej skaliste czarne wybrzeże i atlantyckie fale, które z grzmotem rozbijają się o przybrzeżne skały nie zachęcają do kąpieli w oceanie. Natomiast osobom, które szukają obcowania z naturą w czasie górskich eskapad, Madera chętnie odsłania swoje piękno. Widoki zapierają dech w piersiach. Szczyty gór owiane mgłą i porośnięte gęstym lasem, oplecione wstążkami niezmiernie wąskich dróg, surowe, skaliste klify gwałtownie opadające do oceanu, usytuowane na stromych zboczach tarasowe pola uprawne. To niesamowite, że na tak stosunkowo niewielkiej wyspie znajduje się tyle zapierających dech w piersiach krajobrazów. Nie sposób zaznać jej niepowtarzalnego, tajemniczego klimatu w ciągu jednego czy też kilku dni. Maderą najlepiej delektować się powoli. Nie tylko widoki, ale również lokalne specjały kulinarne potrafią przyprawić o prawdziwy zawrót głowy.
Lista słów najlepiej pasujących do określenia "grupa wysp na Atlantyku":MADERAIBIZASAMOAELBAJAWAGALAPAGOSKUPAMIDWAYDOMINIKAKINGANTYPODYLOSAZORYBAHAMYANTYLEMANKĘPAAVALONMAFIATABOR
Hobby / 17 lipca 2015 Szkocja – dla wielu ojczyzna whisky, kiltów i dud – to nie tylko Edynburg, Glasgow i Highlands. To także ponad 300 wysp rozsianych u jej wybrzeży. Wchodzą one w skład czterech archipelagów. Są to Hebrydy Wewnętrzne, Hebrydy Zewnętrzne na zachodzie oraz Orkady i Szetlandy na północy. Prawie 90 z nich zamieszkuje łącznie około 90 tysięcy ludzi, co daje średnią, około tysiąca osób na wyspę. Jak więc łatwo sobie wyobrazić, są to w większości tereny dzikie, nieskażone ludzką ręką, gdzie o kontakt z przyrodą – a Atlantyk potrafi tu pokazać swoją potęgę, szczególnie wiosną – bez porównania łatwiej, niż o zasięg telefonii komórkowej, czy dostęp do WiFi. Proponuję wyprawę na pięć z nich. Tam, gdzie stosunkowo łatwo się dostać, a gdzie każdy kto jest na co dzień zabiegany, zmęczony i spragniony wyciszenia, odnajdzie prawdziwy raj. Jeśli tylko zechce go dostrzec, bo szkockie wyspy to nie skąpane w słońcu, usiane zaparasolkowanymi plażami wysepki Grecji, gdzie kelner do leżaka przyniesie nam najbardziej wymyślne drinki, a wieczorem, gdy upał nieco zelżeje, można pójść na podryw do miejscowej dyskoteki. Islay – whisky torfem pachnąca Zaczynamy od wyspy, której nazwa wywoła przyspieszone bicie serca u każdego wielbiciela whisky. Jedziemy na Islay, do prawdziwej mekki koneserów szkockiej. Na wyspie znajduje się siedem działających destylarni, jedna nieczynna, oraz jedna obecnie w budowie. Wszystkie czynne destylarnie oferują możliwość zwiedzania i degustacji, tak więc prom łączący Islay ze stałym lądem, regularnie przywozi na wyspę entuzjastów złocistego trunku. Trzy z nich, usytuowane na południowym wybrzeżu, to właściwie absolutna klasyka. Ardbeg, Lagavulin i Laphroaig, których białe budynki odcinające się od zieleni wyspy, widać już z daleka z pokładu promu, prześcigają się one w pomysłach na przyciągnięcie i przekonanie do siebie jak największej liczby gości. Laphroaig oferuje swoim wielbicielom dzierżawę stopy ziemi (wydawany jest odpowiedni certyfikat), a podczas wizyty na miejscu, spacer na owe „włości”, no i obowiązkowo szklaneczkę whisky. W Ardbeg zabiorą nas – jeśli taka wola – na kilkukilometrowy spacer do jeziora Airigh Nam Beist, będącego źródłem wody wykorzystywanej w produkcji whisky. W Lagavulin natomiast pójdziemy do magazynu, w którym leżakuje whisky, gdzie prosto z beczki napijemy się kilku wersji, w tym naprawdę starej, destylowanej w latach sześćdziesiątych. Smaczku całej imprezie dodaje fakt, że nasz opiekun podczas tej degustacji, Iain McArthur, pracuje w destylarni od ponad 40 lat, i to on osobiście napełniał świeżym destylatem wszystkie otwierane dla nas beczki. Destylarnia Ardbeg na wyspie Islay. W tle pierwszy poranny prom na wyspę. Dziesięć mil na północ od Port Ellen, jednego z dwóch portów promowych na wyspie, w pobliżu którego znajdują się wymienione trzy destylarnie, znajduje się miejscowość Bowmore, pełniąca rolę swego rodzaju stolicy wyspy. Tutaj również znajdziemy destylarnię, która niejednemu przypomni słodkie chwile spędzone przy kieliszku. Założona w 1779 Bowmore, to najstarsza destylarnia na wyspie i jedna z najstarszych w Szkocji. Tutaj również można umówić się na zwiedzanie, jednak oferta nie jest aż tak wymyślna, jak w poprzednich trzech. Ciekawostką może być zwiedzanie usytuowanego poniżej poziomu morza – a przecież tuż nad jego brzegiem – magazynu No. 1 Vaults. To z niego pochodzi legendarna Black Bowmore, whisky rocznikowa z 1964, która swego czasu podbiła serca entuzjastów whisky na całym świecie, a w każdym razie tych, którzy zdołali jej skosztować. Destylarnia Lagavulin. Bowmore, podobnie jak wspomniana wcześniej Ardbeg, oferuje jednak coś więcej niż tylko zwiedzanie i degustacje. W budynkach należących do destylarni, a wykorzystywanych niegdyś przez jej pracowników, urządzono komfortowe mieszkania do wynajęcia na krótkie pobyty na wyspie. Wraz z automatyzacją i komputeryzacją procesu produkcji, a także zlecaniem części zadań firmom zewnętrznym – jak na przykład, słodowanie jęczmienia, czy usługi bednarskie – wiele pomieszczeń należących do destylarni przestało być potrzebnych. Dla gości stanowią nie lada gratkę – któż nie chciałby móc pochwalić się, że będąc w Szkocji mieszkał przez parę dni w destylarni whisky? Destylarnia Ardbeg na wyspie Islay widziana od strony nabrzeża. Miasteczko i destylarnia Bowmore znajdują się nad brzegiem zatoki morskiej Loch Indaal, wcinającej się w głąb wyspy. Tak przy okazji, warto zwrócić uwagę, że w Szkocji określenie „loch”, to niekoniecznie jezioro (jak np. Loch Lomond). Równie dobrze może to być długa i wąska zatoka morska, jakich mnóstwo na zachodnim wybrzeżu i na wyspach. Po drugiej stronie tej zatoki, wyraźnie widoczna od strony Bowmore, znajduje się kolejna destylarnia – Bruichladdich. Stamtąd już dwa kroki do Kilchoman, najmłodszej destylarni na wyspie, gdzie podjęto próbę odtworzenia tradycyjnego układu, gdzie destylarnia i wytwarzanie whisky, jest ściśle powiązane z działalnością farmy. W Kilchoman uprawia się własny jęczmień, słoduje się go, suszy, a odpadki produkcyjne (bezalkoholowe!) wykorzystuje jako paszę dla zwierząt. Destylarnia Bowmore w promieniach zachodzącego słońca. Wyspa Islay. Pozostałe dwie destylarnie – Caol Ila i Bunnahabhain – znajdują się nad cieśniną Sound of Islay, oddzielającą wyspę Islay od jej najbliższej sąsiadki, wyspy Jura. Mimo iż program zwiedzania oferowany przez te dwa zakłady nie jest tak rozbudowany, jak w przypadku Ardbeg, Laphroaig i Lagavulin, warto je odwiedzić z kilku względów. Po pierwsze, z powodu lokalizacji i trudnej dostępności, są zdecydowanie rzadziej odwiedzane przez turystów. Jest duża szansa, że zwiedzanie odbędziemy indywidualnie, a cała uwaga przewodnika będzie skupiona na nas. Również podczas degustacji. Po drugie, jeśli tylko dopisuje pogoda, rozciągające się z krętej drogi wiodącej do Bunnahabhain widoki na cieśninę i sąsiadującą wyspę Jura, nie mają sobie równych. Destylarnia Lagavulin w promieniach zachodzącego słońca. Wyspa Islay. Jura – królestwo jeleni Jak już się rzekło, sąsiadką Islay jest Jura, wyspa ze wszech miar niezwykła. Zagorzali czytelnicy literatury pięknej być może zetknęli się z jej nazwą przy okazji zapoznawania się z biografią angielskiego pisarza, George’a Orwella, lub okolicznościami powstawania jego najbardziej znanego dzieła, książki Rok 1984. Zwykle przy tej okazji spotkać się można ze stwierdzeniem, że ponury i przygnębiający charakter wyspy miał bez wątpienia wpływ na atmosferę książki Orwella. Owszem, szkocka pogoda potrafi niejednego wpędzić w depresję, jednak wiele musiało się zmienić od czasów pisarza, gdyż Jura jest jedną z piękniejszych wysp, jakie dane było mi odwiedzić. Jeszcze będąc na Islay i zerkając w stronę Jury przez wąską cieśninę morską, nie sposób nie zachwycić się dominującymi nad krajobrazem wyspy górami, zwanymi Paps of Jura. Nazwa ta tłumaczy się jako piersi Jury i rzeczywiście, widziane z odpowiedniej perspektywy, góry te do złudzenia przypominają zgrabny kobiecy biust. Widok na wyspę Jura. Na wyspie Jura, również można przypatrzyć się jak wytwarza się whisky. Co prawda, znajdującej się tam destylarni daleko do popularności sąsiadek z Islay, jednak i ona posiada na całym świecie wielu zagorzałych wielbicieli. Destylarnia Isle of Jura usytuowana jest w jedynej na wyspie osadzie, Craighouse i właściwie jej budynki stanowią sporą część całej wsi. Co doprowadza nas do najciekawszej cechy naszej wyspy. Otóż, mimo iż jest to sporej wielkości kawałek lądu – ma ona prawie 30 km długości – zamieszkana jest przez niecałe 200 osób. W gruncie rzeczy, Jura to ogromne, górzyste, pokryte wrzosowiskami pustkowie. Co więcej, na wyspie doliczono się kilku tysięcy jeleni – według jednych źródeł pięć tysięcy, według innych – sześć. Oznacza to, że jadąc samochodem wzdłuż jedynej na wyspie drogi mamy niemal pewność, że prędzej czy później na naszej drodze – czy to bezpośrednio na asfalcie, czy na poboczu – natkniemy się przynajmniej na kilka jeleni. A okazy żyjące w Szkocji i żywiące się tamtejszymi wrzosami potrafią mieć naprawdę okazałe poroże i prezentują się doprawdy imponująco. Destylarnia Isle of Jura, na wyspie Jura. Mull – dzieciska i zamczyska Podróżując na północ wzdłuż zachodniego wybrzeża Szkocji, prędzej czy później trafimy do miejscowości Oban. Położone nad zatoką portowe i rybackie miasteczko często określane jest mianem wrót do wysp, co w dużej mierze wyjaśnia nasze nim zainteresowanie. Z tutejszego nabrzeża promy zabiorą nas na wyspy Lismore, Colonsay, Islay, Coll, Tiree, Mull, Barra, czy nawet na South Uist w archipelagu Hebrydów Zewnętrznych. Tymczasem jednak nas interesuje Mull, druga co do wielkości wyspa Hebrydów Wewnętrznych. Przy średnim zagęszczeniu ludności na poziomie 3,2 os./km2, jest to kolejna wyspa mająca do zaoferowania zapierające dech w piersiach, górzyste pustkowia, rozległe piaszczyste plaże, malownicze klify i bezkresne wrzosowiska. Miasteczko Oban – brama do wysp. Wyspę Mull, na którą przypływamy promem z Oban, rozsławił program dla dzieci Balamory, który w większości kręcony był w miasteczku Tobermory na wyspie Mull. Rząd kolorowych domów usytuowanych przy ulicy biegnącej wzdłuż nabrzeża na długo stał się wizytówką produkcji BBC dla dzieci. Ulica nazywa się – nomen omen – Main Street i rzeczywiście ciągnie się wzdłuż niej szereg domów o frontach pomalowanych na jaskrawe kolory. Dorosłych zainteresuje chyba jednak bardziej miejsce, gdzie Main Street zmienia nazwę na Eas Brae i mija szereg charakterystycznych budynków pokrytych typową czarną naroślą. To destylarnia Tobermory. Tutaj wytwarza się whisky Tobermory i bardziej torfową Ledaig. Udostępniona jest dla zwiedzających, choć każdy, kto cierpi na klaustrofobię, powinien to miejsce omijać szerokim łukiem. Pewnie nikt nie prowadził takich badań, nikt nie opracował takiego wskaźnika, ale idę o zakład, że Tobermory w cuglach wygrywa konkurencję, na zapakowanie jak największej liczby urządzeń przemysłowych, w jak najmniejszej przestrzeni. Podczas zwiedzania czasami trzeba się tu przeciskać pomiędzy kadziami fermentacyjnymi, zbiornikami na świeży destylat, czy chłodnicami. Nie żeby to nie miało swojego uroku. Miasteczko Tobermory na wyspie Mull. Podczas pobytu w Tobermory nie można – po prostu nie można – nie spróbować świeżych, wrzucanych na rozgrzany tłuszcz niemal prosto z kutra rybackiego, panierowanych przegrzebków. Na nabrzeżu stoi tam przyczepa kempingowa oferująca absolutny raj dla podniebienia. Najlepszy dowód na tezę, że prawdziwe delicje niekoniecznie muszą być daniami bardzo skomplikowanymi, wymagającymi najwyższych umiejętności kulinarnych. Wystarczą doskonałe, świeże surowce. Na nabrzeżu w Tobermory, przywiezione przez rybaków przegrzebki (zwane również małżami św. Jakuba) są panierowane i smażone na głębokim oleju. Podawane z frytkami – prawdziwymi, grubo krojonymi frytkami – i spożywane bezpośrednio na nabrzeżu nie mają sobie równych. Duart Castle na wyspie Mull. Wyspa Mull to jednak więcej niż tylko Tobermory – nawet jeśli w miasteczku mieszka prawie połowa mieszkańców wyspy – i destylarnia whisky. Na Mull znaleźć można dwa zamki – imponujący, średniowieczny Duart Castle, siedzibę klanu MacLean, oraz Torosay Castle, zbudowany w stylu szkockich baronów, otoczony przepięknymi, doskonale utrzymanymi ogrodami. Masywne i niezwykle malownicze mury średniowiecznego Duart posłużyły twórcom filmu 48 godzin, na podstawie książki Alistaira MacLeana, z Anthonym Hopkinsem w roli głównej, a po latach w tym samym zamku umieszczono akcję filmu Osaczeni z Seanem Connerym i Catheriną Zeta-Jones. Zamek Torosay na wyspie Mull. Jeśli już znajdziemy się na Mull, zdecydowanie warto wybrać się długą i krętą drogą A849, wiodącą najpierw przez góry, a później wzdłuż brzegu zatoki Loch Scridain, by wreszcie gwałtownie urwać się na nabrzeżu w osadzie Fionnphort. Stamtąd już tylko pięciominutowa przeprawa niewielkim promem na wyspę Iona, miejsce gdzie w VI wieku św. Kolumba założył klasztor, i które do dziś jest prawdziwą oazą ciszy i spokoju. Do zobaczenia starannie odrestaurowana świątynia, której początki sięgają czasów św. Kolumby, oraz celtyckie krzyże z VIII wieku. Ale przede wszystkim – na Ionę nie można wjechać samochodem. Aż trudno uwierzyć jaką robi to różnicę. Na Ionę jednak nie pojedziemy, bo wyszłoby nam sześć szkockich wysp, a miało być pięć. Spojrzymy tylko tęsknie w jej stronę z Fionnphort na Mull. Skye – królowa szkockich wysp Podróżując nieco dalej na północ wzdłuż zachodniego wybrzeża Szkocji docieramy wreszcie do Skye – drugiej co do wielkości i populacji (po Lewis i Harris w Hebrydach Zewnętrznych) spośród szkockich wysp, i bodaj najpiękniejszej. Dostać się na nią można albo promem z Mallaig, albo mostem w pobliżu miejscowości Kyle of Lachalsh. Trzy elementy czynią ze Skye jedną z najciekawszych szkockich destynacji, a mianowicie góry Black Cuillin, półwysep Trotternish na północy wyspy, wraz z uskokiem tektonicznym zwanym Quiraing i masywem Storr, wreszcie – jakżeby inaczej! – destylarnia Talisker. Destylarnia Talisker na wyspie Skye. Black Cuillin to bodaj jedyne w Szkocji pasmo górskie o charakterze alpejskim. Jego skaliste, poszarpane szczyty w niczym nie przypominają łagodnych, delikatnie zaokrąglonych pasm w pozostałych częściach Szkocji. Wyglądają na tyle groźnie i majestatycznie, że nie pogardził nimi nawet sam Bear Grylls. Zaleca się więc szczególną ostrożność podczas wędrówek w tej części Skye. Można się na niego natknąć, a wtedy trzeba będzie wraz z nim, wyjadać wnętrzności jakiegoś padłego dwa tygodnie temu jelenia. Góry Black Cuillin i potok Sligachan na wyspie Skye. Kiedy znajdziemy się na Trotternish, trudno uwierzyć, że ciągle żyjemy, że to nie obiecany raj, do którego – wbrew rachunkowi sumienia – trafiła nasza dusza po nagłej i niezauważonej śmierci. Wzdłuż długiego na około kilkanaście kilometrów półwyspu ciągnie się niezwykle dramatyczny uskok tektoniczny, a wraz z nim niewiarygodnie wręcz malownicze formacje skalne – pokryte darnią grzbiety o ostrych graniach, ostańce skalne, labirynty skał i korytarzy. Bodaj najbardziej popularnym celem wędrówek, jest iglica skalna zwana Old Man of Storr. Żeby znowu odnieść się do kultury masowej – to właśnie nad Storr leciał sierżant Howie, bohater The Wicker Man w pierwszych scenach kultowego filmu z 1973, to tutaj kilka lat temu Ridley Scott kręcił swojego Prometeusza. Bajkowa sceneria Quiraing stanowiła tło dla scen z filmu Nieśmiertelny z Christopherem Lambertem i Seanem Connerym w rolach głównych. Old Man of Storr na wyspie Skye. Destylarnia Talisker usytuowana jest z dala od takich krajobrazów. Przycupnięte nad brzegiem zacisznej zatoki Talikser Bay, starannie wybielone budynki kryją w sobie jednak nie mniej potężne zjawiska. Tutaj powstaje jedyna na wyspie, potężna w smaku, wulkaniczna wręcz whisky typu single malt. Podobnie jak w przypadku opisywanych wcześniej destylarni na Islay, Talisker udostępniona jest dla gości, oferuje szereg ciekawych programów zwiedzania i degustacji i zdecydowanie powinna znaleźć się w programie wizyty każdego konesera tego, co dobre w życiu. Widok spod Old Man of Storr. Wyspa Skye. Orkady – jeszcze Szkocja, czy już Skandynawia? Położone na północ od północno-wschodnich krańców stałego lądu Szkocji, Orkady stanowią dość zwarty archipelag, w którym – na dobry początek – odwiedzimy tylko największą, główną wyspę, zwaną tu Mainland. W czasie II wojny światowej połączona ona została systemem grobli z kilkoma sąsiadującymi wyspami, tak że w sumie pięć wysp i wysepek stanowi obecnie całość, po której można poruszać się suchą stopą. Czy też suchą oponą, a nawet czterema. Od Birsay na Mainland po Burwick na South Ronaldsay. Groble te usypano w celu zablokowania dostępu na wody Scapa Flow niemieckim łodziom podwodnym w czasie gdy stacjonowały tu okręty wojenne brytyjskiej floty królewskiej. Dzisiaj grzbietem tych grobli prowadzi asfaltowa droga. Już na pierwszy rzut oka Orkady są inne. Widać to na każdym kroku – w architekturze domów mieszkalnych, kolorze włosów i rysach mieszkańców, wreszcie w przejmującym (szczególnie po dłuższym pobycie w Highlands) braku gór i wrzosowisk. Podobno ma to związek z najazdami Wikingów, którzy swego czasu postanowili wyrżnąć w pień miejscowych mężczyzn i zabrali się w pocie czoła, do wzbogacania lokalnego genotypu. Mowa o włosach i oczach mieszkańców, za brak gór odpowiedzialna jest raczej geologia. Standing Stones of Stenness na Orkadach. W związku z północnym położeniem archipelagu, na Orkady warto wybrać się latem. Dni są wówczas bardzo długie, a noce tak krótkie, że trzeba się dobrze postarać, by zasnąć kiedy słońce jest jeszcze wysoko ponad horyzontem. W razie problemów z zaśnięciem, można się wówczas wybrać do jednego z kręgów megalitycznych położonych w zachodniej części wyspy. Oświetlone promieniami zachodzącego słońca Ring of Brodgar, czy Standing Stones of Stenness robią niesamowite wrażenie. Co prawda, nie są tak okazałe jak słynne Stonehenge, jednak tutaj nie trzeba kupować biletu wstępu, ani trzymać się wyznaczonych godzin otwarcia. Stoją spokojnie w polu, tuż przy drodze wiodącej między dwoma jeziorami i tylko czekają by je odwiedzić. Są podobno tacy, co zabierają ze sobą śpiwory i spędzają wśród megalitów całą noc. W zachodniej części Mainland znajduje się kolejny prehistoryczny zabytek – starsza od egipskich piramid osada Skara Brae, odkryta przez przypadek po straszliwym sztormie w połowie XIX wieku, który odsłonił kamienne domostwa pochodzące sprzed około pięciu tysięcy lat. Wspominałem już o potędze Atlantyku, na którą wystawione są szkockie wyspy? Tak czy inaczej, Skara Brae to osada składająca się z ośmiu domów, zbudowanych z kamieni, wraz z częściowo zachowanym wyposażeniem – meblami również z kamienia. Usytuowane tuż nad brzegiem malowniczej zatoki Bay of Skaill, stanowi nie lada atrakcję. Prehistoryczna osada Skara Brae na Orkadach. Pomimo skandynawskich powiązań Orkadów i ich mieszkańców, na wyspach znajdziemy coś o niewątpliwie szkockiej proweniencji. W miejscowości Kirkwall, pełniącej funkcję tutejszej stolicy, na jej południowych krańcach przycupnęła Highland Park, najbardziej na północ wysunięta destylarnia whisky szkockiej. Przez wielu uznawana za producenta jednej z najlepszych szkockich whisky, Highland Park korzeniami sięga czasów, gdy – jak głosi legenda – lokalny pastor Magnus Eunson, ukrywał beczki z whisky przed okiem poborców podatkowych, ustawiając na nich trumnę i głosząc wszem i wobec, iż jej lokator zmarł na czarną ospę, skutecznie chroniąc w ten sposób zawartość znajdujących się pod spodem, przykrytych białym suknem beczek. Rzecz miała miejsce w XIX wieku i teraz już nie ma potrzeby uciekać się do podobnych forteli. Wręcz przeciwnie, w Highland Park chętnie pokażą nam co produkują, jak produkują i jak to smakuje. Podobnie zresztą w oddalonej o niecałe dwa kilometry, usytuowanej nad brzegiem Scapa Flow, destylarni Scapa, gdzie nie tak dawno również zdecydowano się przyjmować zwiedzających. O opisywanych wyżej wyspach można opowiadać bez końca, a niebezpieczeństwo wyczerpania tematu jest minimalne. I to tylko o tych pięciu. Przypomnę statystykę – Szkocja chlubi się ponad trzystoma wyspami, prawie dziewięćdziesiąt z nich jest zamieszkałych. Każda z nich, to zapierające dech w piersiach widoki, nieskażona natura, wspaniali, niezwykle serdeczni ludzie. Oprócz opisanych atrakcji są tam jeszcze malownicze wodospady, cieśniny, zatoki, klify, foki, głuptaki, wydrzyki, delfiny, rekiny wielorybie, browary, manufaktury tekstylne, twórcy niepowtarzalnej biżuterii. A w zimie – żeby prawie dosłownie zacytować jednego z polskich mieszkańców – jest przerąbane. Wszak Atlantyk… Autor: Rajmund Matuszkiewicz Inne wpisy z tej kategorii Lamborghini Countach – „fantastyczny” skrzydlaty byk Przed Państwem kolejna legenda na kołach, która większości motomaniaków, kojarzy się głównie z charakterystycznie otwieranymi do góry drzwiami. Mowa oczywiście o Lamborghini, a dokładniej o modelu Countach, który to zapoczątkował erę tzw. “lambo doors”. We wstępie warto przypomnieć, że powstanie pierwszego supersamochodu od Ferrucciego Lamborghini, wzięło swój początek w kłótni owego Pana z równie znanym Enzo Ferrari. Ferrucci, który w tamtym czasie produkował tylko traktory, był niezadowolony ze swojego Ferrari i zaproponował wprowadzenie w nim zmian. Fakt ten oburzył Enzo, który zakwestionował kompetencję i wiedzę „jakiegoś traktorzysty”. Zdenerwowany Lamborghini, aby dowieść kto jest lepszy, stworzył swój pierwszy samochód osobowy 350 GTV, który wyraźnie przewyższał czerwone auta z Maranello. Tak więc historia supersamochodów sportowych z logiem byka, zrodziła się z prawdziwie męskiego zakładu o honor. Od tamtej pory Automobili Lamborghini prężnie się rozwijała, tworząc np. sławny na całym świecie, świetny model Miura. Jednak nawet tak wspaniałe auto potrzebowało następcy i wtedy właśnie pojawił się on – Countach LP5000. “Countach” w wolnym tłumaczeniu z języka piemocnckiego, oznacza fantastycznie i tak też określił go sam Bertone, kiedy jeden z pracowników jego biura stworzył projekt tego auta. Niestety potem nie zawsze było tak fantastycznie, zwłaszcza w kwestii silnika. Na pierwszy rzut oka, wspaniały 12 cylindrowy, gaźnikowy i widlasty motor benzynowy, o pojemności około 5 litrów i mocy 440 KM, a także doskonałej kulturze pracy, świetnych osiągach i przepięknym dźwięku, miał jedną poważną wadę – przegrzewał się. Problem okazał się na tyle poważny, że musiano zrezygnować z tej jednostki na rzecz o litr mniejszego, 385 konnego, ale również dwunastocylindrowego silnika z Miury, który zamontowano tuż przed tylną osią. Aż trzy lata zajęło dopracowanie prototypu na tyle, żeby mógł być produkowany seryjnie. Pierwszy Countach, wypuszczony w roku 1974, posiadał przestrzenne nadwozie wykonane na bazie kratownicowej konstrukcji, spawanej z aluminiowych rurek fi40. Poszycie pojazdu wykonano w całości z aluminium, dzięki czemu całość ważyła niewiele ponad tonę. Bryła auta to klasyczny klin charakterystyczny dla aut sportowych, wyposażony dodatkowo przez studio Bertone w wiele smaczków. Największy i najbardziej rozpoznawalny z nich, to unoszone do góry drzwi. Nie można też zapominać o otwieranych światłach czy wielkich i licznych, aerodynamicznych wlotach powietrza do chłodnic. Wnętrze “Lambo” to kwintesencja aut z lat 70’ – prostota ubrana w luksusową, skórzaną szatę. Jednak to nie ona tworzy ten niepowtarzalny klimat Countacha. To jego spartańskość i bezkompromisowość jest tutaj najważniejsza. Piękny ryk silnika, sztywna, ciężko pracująca skrzynia biegów, a także „ciężki” układ kierowniczy i unoszący się we wnętrzu zapach benzyny, dają poczucie jedności z autem bez żadnych elektronicznych “wspomagaczy” – całkiem inaczej niż we współczesnych, pozbawionych charakteru autach. Jak wiadomo, silnik nie jest jedynym elementem tworzącym charakter samochodu. Równie ważne, a czasami nawet ważniejsze, jest to, w jaki sposób auto „się prowadzi” i zachowuje podczas jazdy. W Countachu o przeniesienie napędu dbała świetna, manualna, 5 stopniowa skrzynia biegów oraz dyferencjał o ograniczonym tarciu tzw. szpera. Każde koło samochodu posiadało niezależne, wielowahaczowe zawieszenie, dość zaawansowane jak na tamte czasy (np. aż cztery amortyzatory pracujące na tylnej osi). Niestety prowadzenie Countacha nie jest idealnie. Wiele osób, przyczyny tego stanu rzeczy upatruje w stosunkowo małych felgach i wąskich oponach o wysokim profilu (powodujących miękkość ścianek bocznych), które nie zapewniają dostatecznej stabilności auta na zakrętach. Lamborghini było w pełni świadome niedoskonałości swojego „dziecka”, dlatego sukcesywnie, przez 16 lat produkcji, starło się je poprawić. W 1978 roku zakończono produkcję wersji LP400 i wprowadzono odmianę LP400 S, która została wyposażona w zmodyfikowane zawieszenie, szersze koła i nadwozie. Wszystkie innowacje wprowadzono w celu poprawy zachowania samochodu na drodze, jednak efekt prac nie był w pełni zadowalający, ponieważ w dalszym ciągu brakowało trakcji i pewności prowadzenia. Po tym, jak firmę przejął Patrick Mimran, do produkcji wprowadzono wersję LP500 S z powiększonym do 4,8 litra silnikiem, który jednak dalej generował „zaledwie” 375 KM. Dopiero w 1985 roku udało się podnieść moc do 455 KM, poprzez zastosowanie nowego silnika V12 5,5 litra. Wersja ta nazwana została Countach Quattrovalvole (LP500 QV) i była pierwszym Lamborghini, które rozpędzało się do 100 km/h, w czasie poniżej 5 s (dokładnie 4,9 s). Countacha produkowano aż do 1990 roku. Modelem jubileuszowym, wypuszczonym z okazji ćwierćwiecza marki, była wersja 25th Aniversary, która opuszczała fabrykę w San’tAgata od 1988 model od poprzednich wersji różnił się również wyglądem. Stylizację mistrza Marcello Gandini (który zaprojektował m. in. Miurę, De Tomaso Panterę, Lancię Delta czy Bugatti EB110) odważył się poprawić Horacio Pagani, ojciec sukcesu marki Pagani. Łącznie wyprodukowano 2042 sztuki “fantastycznego”. Jako ciekawostkę warto dodać, że mimo zwiększania mocy, najwyższą prędkoscią maksymalną (316 km/h) legitymowała się pierwsza wersja LP400. Późniejsze modele rozpędzały się “tylko” do 295 km/h, głównie przez wzrost masy o ok. 400 kg, ale także przez spoilery (poprawiające docisk i stabilność auta na zakrętach), które wraz ze zwiększonymi wlotami powietrza, podnosiły opór aerodynamiczny samochodu podczas jazdy. Lamborghini Countach, to według wielu osób najlepsze sportowe auto lat 70’. Trudno się z tym nie zgodzić. “Fantastyczny” nie był ideałem, ale dla swojej marki był niezwykle istotnym punktem w historii, który z pewnością nigdy nie zostanie zapomniany. To dzięki niemu Lamorghini zyskało rozgłos. To właśnie plakaty z Countachem wisiały w wielu męskich pokojach przez długie lata i to on był prekursorem otwieranych do góry drzwi, które w dzisiejszych czasach, są znakiem “firmowym” Lamborghini. Autor: Adrian Walkiewicz Inne wpisy z tej kategorii Blaski i cienie gangsterskiego życia Pasjonuje Was życie znanych gangsterów? Może sami kiedyś chcieliście być jak Al Capone? Jeżeli tak, to warto obejrzeć „Chłopców z ferajny” Martina Scorsese. Ten obraz z 1990 roku może całkowicie zmienić Wasze postrzeganie przestępczego życia jako fascynującej przygody na krawędzi prawa. „Chłopcy z ferajny” to zaprzeczenie „Ojca Chrzestnego” w najlepszym możliwym stylu. Henry Hill (Ray Liotta) już jako chłopiec marzył o tym by zostać gangsterem. Zamiast chodzić do szkoły pracował na pobliskim postoju taksówek, gdzie spotykali się miejscowi mafiosi. Dzień po dniu jego fascynacja światem przestępczym rosła, a zadania jakie dostawał od Paula – szefa lokalnego gangu – były coraz poważniejsze. Razem z Henrym, swoje pierwsze kroki w półświatku stawiał Tommy DeVito (Joe Pesci). Wspólna praca i znajomi, stali się fundamentem wielkiej przyjaźni obu chłopców. Pewnego dnia na ich drodze pojawił się wpływowy gangster – James „Jimmy” Conway (Robert De Niro) – który wziął ich pod swoje skrzydła. Na ekranie oglądamy jak Henry i Tommy dorastają, a dzięki radom mentora stają się pełnoprawnymi członkami gangu. Trójka mężczyzn zaczyna nazywać siebie samych„chłopcami z ferajny”. Idealnie dobrane. Z przyjemnością zapraszamy Państwa do obejrzenia filmu o koszulach Miler Luxury Shirts, który powstał z wykorzystaniem najnowszych technologi pozwalających na rejestrowanie 500 klatek na sekundę. Film został nakręcony przez operatora jednej z największych stacji telewizyjnych w Polsce, a głos podłożył jeden z najlepszych polskich lektorów. Zamiast pustych słów ukazaliśmy proces produkcji naszych koszul od kuchni. Każdy może teraz zajrzeć do profesjonalnej szwalni i zobaczyć jak powstają najwyższej klasy koszule. Film przedstawia prawdziwą historię życia gangstera Henrego Hilla, który naprawdę działał w Nowym Jorku. Obraz „Chłopcy z ferajny” oparty jest na książce Nicholasa Pileggi, o tym samym tytule. Scorsese w swoim filmie pokazał nam około trzydziestu lat życia Henrego – od młodego chłopca parkującego samochody, po bezwzględnego mordercę. Towarzyszymy głównemu bohaterowi zarówno podczas sukcesów jak i porażek. Widzimy nie tylko jak zdobywa fortunę i uznanie, ale też jak powoli pochłaniają go narkotyki i odwracają się od niego przyjaciele. Na pozór wspaniałe życie w końcu zmienia się w koszmar. Martin Scorsese znany jest z tego, że jego filmy przepełnione są przemocą i rynsztokowym słownictwem. W „Chłopcach z ferajny” jest to jak najbardziej uzasadniony zabieg, dzięki temu film staje się jeszcze bardziej realistyczny, a widz ma okazję przekonać się jak brutalne jest życie gangstera. Reżyser nie próbował niczego upiększać, a bohaterowie to prości ludzie, którzy po prostu mieli odwagę zabijać i rabować by utrzymać swoje rodziny. „Chłopcy z ferajny” są filmem całkowicie innym niż „Ojciec Chrzestny”. Rodzina Corleone sprawiała wrażenie arystokratów, którym czasem bywało nie po drodze z prawem. Scorsese burzy te wyobrażenia i przedstawia nam swoją brutalną, ale bardzo realistyczną wizję amerykańskiej mafii. Jego punkt widzenia jest o tyle ciekawy, że sam wychował się w dzielnicy, którą portretuje w „Chłopcach z ferajny”. Świetna historia i mocne męskie kino to wystarczający powód by sięgnąć po ten film, jednak prawdziwa bomba to kreacja Johna Pesciego. Warto poświęcić te dwie i pół godziny tylko po to, by zobaczyć jak rewelacyjnie stworzył postać Tommego DeVitto. Niezrównoważony, gadatliwy i bardzo niebezpieczny, a jednak niezmiernie sympatyczny – to cały Tommy. Trudno w to uwierzyć, ale nawet Robert De Niro wypada blado przy Pescim. Nie znaczy to oczywiście, że pozostałe role są słabe. Bynajmniej, ale postać Tommego to poprzeczka zawieszona bardzo wysoko. Doceniła to również kapituła oscarowa i przyznała Pesciemu nagrodę za najlepszą rolę drugoplanową w roku 1991. Warto również wspomnieć o świetnej ścieżce dźwiękowej, w filmie możemy usłyszeć takie zespoły jak: „The Rolling Stones”, „Cream” czy „The Who”. Wszystkie te elementy składają się na produkcję, którą trzeba obejrzeć. Inne wpisy z tej kategorii
Lista słów najlepiej pasujących do określenia "grupa wysp z Kubą":ANTYLEKURYLEJAKUBARCHIPELAGIBIZAOCEANIASAMOAJAWAELBAGALAPAGOSMADERAMARKIZYALEUTYMIDWAYORKADYIRLANDIAHEBRYDYFENIKSDOMINIKATERIER
Rozwiązaniem tej krzyżówki jest 5 długie litery i zaczyna się od litery E Poniżej znajdziesz poprawną odpowiedź na krzyżówkę grupa wysp blisko Sycylii,, jeśli potrzebujesz dodatkowej pomocy w zakończeniu krzyżówki, kontynuuj nawigację i wypróbuj naszą funkcję wyszukiwania. Hasło do krzyżówki "Grupa wysp blisko sycylii," Niedziela, 23 Sierpnia 2020 EGADY Wyszukaj krzyżówkę znasz odpowiedź? podobne krzyżówki Egady Grupa wysp blisko sycylii, Grupa wysp blisko sycylii, inne krzyżówka Grupa wysp blisko sycylii, Grupa wysp blisko sycylii, Likier cytrynowy z sycylii Z sycylii, święty katolicki zm. ok. 485 Ciasto z sycylii spożywane w boże narodzenie Rasa kury nieśnej wywodzącej się z sycylii Prowincja na sycylii Kryptonim operacji lądowania aliantów na sycylii Bohaterka powieści "krój obojga sycylii" Pietro, reżyser neorealizmu włoskiego ("pod niebem sycylii") Czynny wulkan na sycylii Na sycylii gangsterska Organizacja przestępcza na sycylii Wyspa na sycylii Z ojcem chrzestnym na sycylii Bohaterka powieści a kuśniewicza "krój obojga sycylii" Z sycylii, święty katolicki zm ok Blisko Stolica blisko wiednia Nieuporządkowane zgromadzenie wielu ludzi skupionych blisko siebie w jednym miejscu trendująca krzyżówki 12a na niej się wykręcają Obrońca w todze Michael, angielski aktor Tasiemka do obszywania brzegów ubrania N20 głośne zatrzęsienie 16l granica radiowych fal Dolnośląskie miasto, które było znane z produkcji dywanów 14a do trzymania w niebezpieczeństwie Irańska metropolia Ł7 żałobna czerń 18k rządzą za małolatów M9 musisz im nadmuchać Stan w usa, z nowym orleanem 12a zły kucharz nim rzuca 20a surowiec, budulec i materiał też
grupa wysp na atlantyku krzyżówka